10/26/2009

powroty

Wczoraj nie czułam się najlepiej dlatego zawijam na szyje porządny szalik, gruby płaszcz na plecki, rajstopki pod spodnie... jestem u siebie... Polska wita mnie niemrawa pogoda a ja odpowiadam jej na to "I tak idę pograć na akordeonie do lasu".
Zapinam buty i ide... Tak szybko, szybko... na moja polane... te na której tyle się działo gdy byliśmy o te kilka młodsi... pierwsze raniące serducha plotki, pierwsze tanie wino, pierwsze całowanie na nietrzeźwo... Jestem... polana jak zawsze zielona ... ale się zmieniło... małe sośniaki które wtedy nie dorastały nam do pięt, wyciągnęły się w górę i mówią mi " No i co mała, zdziwiona?" No, zdziwiona i to jak... o nie...
Na samym środku polany, tam gdzie kiedyś stal ogromny stary konar, który odsiadywaliśmy jak ptaki i snuliśmy historie mniej lub bardzie prawdziwe, dziś jak najprawdziwiej , stoją fundamenty domu... betoniarka, wiertarka i dwóch robotników i tutejsze ptactwo, spierają się o to kto głośniejszy ... przecież to nasza polana!!! nasza! nie ze czyjaś tylko na wyłączność!!! polana stanie się ogrodem jakiś nowobogackich... sumienie mówi mi ... to mogli by być twoi rodzice... gówno ! to była nasza polana! Akordeon spręża się w torbie i już wiem że nie będzie dziś grał ... nie na CZYJEJŚ polanie...

Przechodzę jeszcze tradycyjna trasa... ile tu grzybów... trzeba było wziąć aparat a nie akordeon! pięknie! wszystkie inne... szkoda ze żaden jadalny...

Wracam... zła, że to nie tak jak sobie wyobraziłam... nasza polana... czyjś ogród... posiadłość prywatna... zakaz grania na akordeonie... zakaz całowania się w krzakach... uwaga groźny pies... szlag by to...

no nic wracam... a blokersi jak stali tak stoją... chłopaki mam wrażenie nie ruszyli się stad od 10 lat... stoją w klatkach i szukają różowej rzeczywistości... coś przypalą a tu ciągle szaro... te same kurtki, te same buty, te same fajki... tylko wszystko drożej kosztuje... a może to naprawdę ci sami... może podejdę i powiem "Cześć" z tym samym tonem z którym należało zawsze witać kumpli, czasem lubianego starszego brata... może to oni... Nie, nie... minęło przecież dziesięć lat...

Boże, zdaje sobie sprawę z tego ze nikogo już tu nie ma...
Przechodzę obok słupa ogłoszeniowego... stary dobry kumpel... zawsze ma jakieś pomysły na wieczór... Ooo! Lada Gorpienko... znam ja z Krakowa ... cudnie śpiewa Okudzawe... ktoś domalował jej penisa a data jest zdarta i niewidoczna... dupki!...
Zato plakaty "Disco w Mlynie", "Mega Party Mix" i inne zapraszaja cycatymi dziuniami i sa nieziemsko widoczne...

Zloszcze sie na Polske bo juz sama nie wiem czym ona jest... tu siedzi jakiś taki Szarak, ktory nie pozwala ludziom stac sie wolnymi... dla siebie i dla innych... i jeszcze ta przyjaźń polsko- amerykańska... no żart jakiś...
Coś mnie tu przeraza... Dobrze ze Falubaz został Mistrzem Polski... jakoś lżej się idzie po ulicy wylanej uśmiechami ludzi... o ile łatwiej...

8/21/2009

Czarna kawa w europejskim sloncu...

Mija sporo czasu odkad to wiemy ze slonce jest jedno, a kawa ktora pijemy jest towarem importowanym... Ku memu zdziwieniu slonce choc to samo tu w Europie co w Azji nie swieci i nie ogrzewa w ten sam sposob, a kawa ktora choc pochodzi z tamtad nie smakuje tutaj tak jak tam!
Ni lepiej ni gorzej lecz innaczej...smakuje innaczej...
Po powrocie z dalekich podorzy ludzie pytaja "No i jak jak bylo? Lepiej u nas czy lepiej tam?" I z calych sil probuje znalezc odpowiedz na to pytanie i z calych sil nie potrafie... gdzie lepiej? gdzie?
I dochodze do jednego wniosku... ni lepiej ni gorzej... innaczej... wszystko smakuje poprostu innaczej...
Od malego tak uporczywie uczymy sie preferencji, oceny, krytyki... kawa czy herbata, czarny czy bialy, gory czy morze, zima czy lato? I mala istota glowi sie, mysli, rozwaza argumenty i wybiera... Biala kawa nad morzem w lecie jest tysiac razy lepsza od czarnej herbaty w gorach zima... tak zdecydowanie tak... I wszyscy ktorzy uwazaja innaczej niz ja gleboko sie myla...
Od malego nauczeni lubic to a nienawidzic tamtego, zatracamy to co moglabym nazwac nieustajaca radoscia ze wszystkiego co nam sie przydarza... niezaleznie od smaku, koloru, polozenia geograficznego czy pory roku...
Dlatego odpowiadam tak jak w Polsce , tak we Francji i w Indiach znajduje wzsystko co moge pokochac...

Podroz sie skonczyla, zlani lzami na lotnisku mowilismy sobie do zobaczenia bez slow... Ischamudin, Babita (jego zona) i dzieciaki... Do zobaczenia z pewnoscia ze ono nastapi bez zadnej pewnosci jak i kiedy...

Ostatnie dni w delhi spedzilismy z nimi i pokochalismy sie jeszcze bardziej. odwiedzili nas dziennikarze i wysmarowali artykul o dwojce bialych ktorzy opuscili centrum Delhi by zamieszkac w slumsie z rodzina cyganow... Media w idiach maja te przykra wlasciwosc (zreszta jak prawie wszystkie media) ze sluchaja jedynie tego co pragana usyszec i tego co nie obciazy za bardzo swiadomosci ich czytelnikow... niezdziwilo nas zatem ze jedna trzecia artykulu to opis tego jak wyglada kanapka francuska i pierogi polskie ktore gotowalismy dla Ischamudina, miast doklady opis tego co naprade jest zyciem ludzi zamieszkujacych slamsy .
Dzinnikarka nie moze uwierzyc w to ze mozemy zniesc waruki zycia w slumsie... Dlaczego nie dziwi jej to ze ludzie znosza je tam od 50 lat?

Wyjechalismy z Indii z ogromnym bagazem ok. 60 kilo, sporo w tym doswiadczenia, ja zabralam ze soba rowniez kilka wszy ktore zlapalam w jednej ze szkol na poludniu, Giom okulary ( za szkla i badanie wzroku zaplacil lacznie 7 euro za co we Francji zaplacil by 150), no i cala masa prezentow dla tych ktorych uda nam sie najszybciej zobaczyc...

Lot byl niezwykle szybki , Delhi - Dubai ( to miast jest naprawde godne odwiedzenia coby zrozumiec ze swiat zmierza w dziwnym kierunku), Dubai- Paryz. Przyjezdza po nas, duzo bardziej opalona niz my, mama Gioma i na dzien dobry przy wyjezdzie z terminala pakuje nam sie w tyl auta maly bus... sprawa nie jest grozna ale blotnik ten z tyly szoruje nam o opone wiec nie mozemy jechac dalej...
Ten maly wypadek daje nam odczuc ze jestesmy na powrot w "dobrze zorganizowanej Europie" ... z dwuch powodow:
- w Delhi samochody mijaja sie o 5 cm, jeden popycha drugiego i wypadki sie nie zdarzaja, a jesli sie zdarza to ...
- tu kopniesz tam kopniesz - karoseria sie wygnie , dognie i mozna jechac dalej...
we Francji natomiast... w zwiazku z tym ze jestesmy wszyscy ubezpieczeni i placimy za to grube pieniadze to :
- przez pol godziny niemozemy sie oddzwonic do ubezpieczyciela,
- ubezpieczyciel przez pol godziny szuka mechanika ktory przyjechac ma na miejsce,
- mechanik nie jest stad wiec jedzie do nas prze kolejne pol godziny,
- przyjezdzajac na miejsce zabiera nam auto, bo nawet jesli moglby naprawic je na miejscu- ubezpieczyciel i tak placi za wszystko a jemu wygodniej pracowac w warsztacie,
- kolejna godzine czekamy na specjalna taksowke ktora odstawi nas i nasze bagaze do domu...
absurd, absurd, absurd... ubezpieczeni, extra-bezpieczni... za wszystko zaplaci upezpieczenie wiec pozwalamy sobie na absurd sterczenia 3 godziny na lotnisku i straty ogromnych pieniedzy... te pieniadze mogly by uratowac komus zycie... a wystarczylo tylko 5 min i pozadny kop ktory odgial by blache... zloszcze sie w srodku na absurd ... zyjemy w wysoko rozwinietych krajach i stajemy sie wysoko niedorowinieci... zloszcze sie i zasypiam na bagazu czekajac na taksowke...

Od kilku dni pogoda jest przecudna ... czasem budze sie rano i niewierze ze juz tu jestesmy...
znow mamy sraczki... do wszytkiego trzeba sie zaadoptowac na nowo...
podroz sie skonczyla ale trwa... mysle ze blog tez...

piszcie co u was... co widzicie... co slyszycie... co rozumiecie...

8/08/2009

Wiesci spod kokosa

Nadchodzi nawyzszy czas napisac o tym jak bylo... Zamieszkalismy zatem pod dachem cudownej rodziny tradycyjnie uprawiajacych swe ziemie rolnikow... Rolnik indyjski polskiemu nie rowny, ale pewne konotacje mozna znalezc...
Co rozni polskiego rolnika od indyjskiego to to ze nawet jesli w zyciu nie latwo to usmiech ich tutaj nie opuszcza. Znalezlismy sie zatem na pewnien czas zauroczeni prostota i radoscia jaka Ci ludzi truskaja.
Jestesmy zatem w Himalajach , otoczeni nieziemska zielenia i zwierzyna, pod domem bydlo, ktore doimy 2 razy dziennie i zaparzamy natychmiast yszna herbate ze swierzym mlekiem. Mleko z krowy, herbata z pola. O poranku udajemy sie po wode.
Jednego z porankow niezapomnimy na dlugo.
Wychodzimy z wioski z wiadrami do strumienia ( bo to jedyne zrodlo wody, nalezy dodac ze woda jest 100 procentowo pitna i pyszna) i co widzimy. Kierujemy nasz wzrok na dol , gdzie cale podnoze gor jest zatopione w chmurach. Pialy puch okrywa cale wioski, drzewa i pola... Znajdujemy sie kompletnie podanchmurami. Z zazdroscia mysle o szczesciazach na dole ktorzy chodza z glowa w chmurach. I w momencie gdy mysle "Jak musi im byc cudownie" widze ze chmura na moje zalowolanie kieruje sie w nasza strone. Delikatnie , zmyslowo pozera caly krajobraz i zbliza sie w naszym kierunku. Ze zdumieniem i lekkim strachem obserwujemy jak nadchodzi i zatapiamy sie w bialym puchu. Niezwykle wrazenie. Wilgoci, szarosci, krotkowzrocznosci i zimna...
Chmury odeszly a my wybralismy sie popoludniem na pole. Rodzina u ktorej jest specyficzna jako ze uprawia tylko i wylacznie produkty organiczne- zadnych smieci, zadych chemikaliow... Co jest dosc niebywale w Indiach jesli wiecie o tragedii ktora dotknela wielu indyjskich farmerow. Wielu bowiem z nich zmanupulowanie przez zachodnie firmy zakupili ogromne ilosci nawozow i zaczeli uprawy modyfikowane genetycznie. na zakup tych srodkow przeznaczyli fortune, wzieli pozyczki z bankow i zatopili sie w dlugach - niestety uprawa jak niebyla owocna wczesniej tak i bezowocna pozostala. W wyniku ogromnych naciskow ze stron bankow wielu z nich popelnilo samobojstwa.
Bopal jest kompletnie swiadomy o niebezpieczenstwach plynacych z niezdrowej, nienaturalnej uprawy. Jestem tym co jem.
Robimy zatem wspolnie kwasne mleko, maslo, myjemy glowy szamponem z drzewa, naczynia popiolem. Tutaj praktycznie nie ma obrotu gotowki. Rodzina jest praktycznie samowystarczalna.
Odwiedzamy rowniez szkoly. Zaczynam powaznie robic moje badania. szkoly znajduja sie o jakies 4 km od wioski. Kazdego poranka widzimy male baki wspinajace sie po stokach gor by dotrzec na czas do szkoly, wsrod uczniow sa tez nauczyciele. Wyobrazacie sobie polskiego nauczyciela ktory z usmiechem wspina sie 4 km kazdego dnia pod gore na nogach - bo niczym innym sie nie da, a po zajeciach wraca spowrotem do domu? W dodatku nie placa im tutaj kokosow... Z ciekawostek gdy pada deszvz nikt nie przychodzi do szkoly :) Starszy syn - Mukesz maszeruje do liceum 8 km- musi zejsc do nieco wiekszej wioski u podnozy gor...
Mama nazywa sie Thuti, co oznacza malutka- wdala sie w konflikt z sasiadka pewnego wieczora gdy gotowalismy u nich pierogi- sasiedzi sie zbiegli by zobaczyc jak gotujemy- to byl dla nich ubaw... Nie zjaedli- niesmakowalo im... Konflikt pojawil sie m.in z zazdrosci o nas... Nieczulismy sie najlepiej tego wieczoru.
Thuti przychodzi do mnie pewnego dnia, gdy mezczyzni poszli wypasc krowy, i pokazuje mi swoje piety. Skora jest bardzo popekana i wyglada jak sucha ziemia. Thuti nie mozi po angielsku , anie nie potrafi pisac- rozumiemy sie bez slow. Ogromnie ja to boli. Szukam jakiegos lekarstwa ale my sami nic nie mamy. jestem pewna ze jej maz mogl by cos naturalnego znalesc ale tutaj kobieta nie moze sie przyznac ze cos ja boli... W ostatni dzien po kryjomu zostawiam jej pieniadz na krem... tak bardzo sie cieszy... tutaj kobiety nie maja swoich pieniedzy...
Ten czas tu spedzony byl czyms niesamowitym- spogladam Tchuti w oczy na odchodne i mowimy sobie jakos bezslow do zobaczenia choc wiemy ze to nic pewnego... Ocieramy lzy , pakujemy bagaze na konia tym razem :) i ruszamy dalej... Niech ich Los blogoslawi a Natura pomoze w prostym pieknym zyciu... z ociepleniem glabalnym robi sie tam coraz mniej wesolo... ale onie machaja nam z daleka z usmiechem na ustach... a nam ciezko na sercu bo wiemy ze jesli pora deszczowa nie nadchodzi do nich to po czesci jest to wina ludzi z naszego kontynentu- moja , twoja - naszego sposobu zycia... W takich momentach nie jestes dumny ze pochodzisz z kraju wysokorozwinietego... Bo czyim kosztem ten rozuje sie dokonuje???

Wracamy do Delhi na dwa dni- do magikow i natychmiast wyjezdzamy do Andhra Pradesh gdzie czeka na nas dwuch nauczycieli ktorych poznalam w Delhi i ktorzy pomoga nam zrobic badania. Odwiedzilismy ok. 20 szkol. Przebadalam ok. 150 nauczycieli- generalnie chodzilo o ich zrozuminie pokoju i obserwacje czy edukacja skupia sie tutaj na przekazywaniu walorow czy jedynie wiedzy.
Ku naszemu zdziwieniu jeden z nauczycieli potraktowal sprawe bardzo powaznie i przedstawil nas swemu regionowi jak ambasadorow pokoju. Media, dziennikarze, gazety i telewizja sledzily za kazdym razem nasze poczyniania. Zabawne bylo zatem zobaczyc swoja gebe w telewizji i wiedziec ze to z dobrej przyczyny sie tam znalezlismy.
Najtrudniejsze byly poczatki bo my o pokoju to wiemy tyle co zycie i rodzice nas nauczyli i niespodziewanie przez 200 uczniow jestes przedstawiony jako znawca pokoju i nasz wyglosic o tym spicz... Mysle ze dalismy na prawde rade. Czasem nawet ja bylam wzroszona, czasem gadalismy bzdury... :)

W kazdym razie material badawczy mam i moge spokojnie wracac do Francji i pisac.

A jeszcze wam powiem ze bardzo zabawne bylo znalezs sie w Indiach u rodziny katolickiej- bardzo ekstremalnie katolickiej. Po 2 dniech gdy sie dowiedzieli ze slubu nie mamy Gioma wyzucili z naszego pokoju i poszedl spac na taras. Dobrze mu tam bylo. A mnie skarcili ze moja sukienka nie zakrywa kostek wystarczajaca i nastepnego dnia zakupilam sobie cos w rodzaju kolorowego worka ktory nosilam po domu - sadziedzi juz nie gadali :)

Nasyepny etap - Kerala... Region kokosow. ekonomia tego kraju bazuje sie na tym i na co nazywam " Buissness educatcji" . Kerala na najwieksza ilosc szkol i stopien skolaryzacji, ale.... co sie dzieje ze wszystkimi wyszkolonymi dziecmi ??? Wyjezdzaja na zarobki zagramiczne... Szalenstwem tu jest Dubai. W wywiadzie z Panem ktory decyduje o programie szkolnym dowiaduje sie ze celem najwyzszym edukacji jest ekomoniczny rozwoj regionu ( a ja myslalam ze rozwoj dziecka :) i zatem bardzo cieszy go ze ludzie wyjezdzaja, zarabiaja kase i potem moze wroca a moze nie wroca... Troche polskim mysleniem mi zasmierdzialo...
Kerala jest jedymy stanem ktory ma komunistyczny rzad- mozna znalezs kilka fajnych inicjatyw z ich strony - ale jak to z rzadem bywa tylko kilka....
Tutaj takze odwiedzamy kilka szkol i mieszkamy u dwoch rozych rodzin potem w ashramie.
Jedna rodzina bardzo bogata - syn pracuje w Dubaju i zbija koksy- wlasnie buduja trzeci dom. Jeden stoi pusty, w drugim mieszkaja 2 osoby i w trzecim tez 2 osoby. ...
Zycie jest nie zwykle... pomyslec ze Ischamudin - nasz ukochany magik- mieszka w malej hacie z 15 osobami... Sprawiedliwosci zstap na usmysly ludzi !

Druga rodzina jest cudowna- ona dyrektorka szkoly, on pracuje w ministerstwie educakji. To on bedzie walczyl o wprowadzenie edukacji pokojowej do szkol...
Swietnie sie rozumiemy... Bardzo nam pomagaja i wprowadzaja duzo pokoju do naszych dusz.... M/in polecaja nam Ashram...

Zaostalismy tam 5 dni... Ashram jest ogromny i mieszka w nim niesamowicie wielu bialych ludzi. To taki ostoj dla zranionych duz... Duzo amerykanow, francuzow i hindusow. Ludzie zgromadzeni tak zyja razem i staraja sie zyc w szczesci, modlitwie do Boga, Zrodla i poszanowaniu natury.... Joga, medytacja nad oszalalym oceanem... To tutaj kilka lat temu bylo tsunami. Ich guru to Mata- kobieta ktora dostala Pokojowa Nagrode Nobla, bardzo cudowna osoba, ktora ogromnie pomaga ludziom na calym swiecie. Dla hindusow jest wcieleniem boga - czyli tak zwanym Guru. Ze zwgledu na moja mame nie mowie wszystkiego bo sie zamartwi ze to jakas sekta... Nic podobnego mamus... To poprostu komuna ludzi zyjacych razem , zmieczona swiatem na zewnatrz ktora poswieca swoje zycie pracy nad soba i dla innych...
Czasu brak na szczegoly... A szcegolu sa najlepsze...

Powiem Was tylko ze spotkalam tam niesamowita osobe... Sprawa jest niezykla bo jest to polska ktora mieszka obecnie w Stanach i przez przypadek stala sie znana w Polsce modelka... Dla mnie jest wymieszaniem mojej Doni i Aski ... Niepotrafie Wam wyjasnic tego zbiegu okolicznosci... Donia , Aska musicie ja spotkac- to jest normalnie nowa ciotka... W kazdym razie mamy wiele ochoty i pomyslow na jakies ciekawe projekty w Polsce. polska ich potrzebuje, a my potzebujemy Polski... Myslimy o tym by zwolac kilku dziwaczych ludkow i zrobic obrazd po naszym szarym kraju by dodac mu trche kolorow. Sprawa jest otwarta i musi dojsc do skutku...

Dzis calu dzien piluje kokosy... Koniec wizyt w szkolach, bibliotekach, konferencjach, koniec wywiadow... wakacje... poranna medytacja , potem piluje kokosy coby zrobic z nich szklanki czy inne miseczki, a teraz biegne pomoc babci w robieniu jedzonka...

Pozdrawiam Was serdecznie spod palmy i dziekuje za serdeczne slowa, Jusi za smsy, mamie za telefony i wszystkim za to ze jestescie sobie gdzies tam daleko -blisko...

Lece by wykorzystac maxymalnie te ostatnie dni slodyczy...

samolot Delhi-Paryz 18 sierpnia...

Buziam Was mocno , mocno...

7/23/2009

Wypelnianie czasowych luk...

Minal ponad miesiac odkad ostatnio pisalam... wyobrazacie sobie jak trudno jest zasiasc przed twardym , szkalanym ekranem i starac sie napisac o miesiacznym doswiadczeniu???

Wyjechalismy z Delhi w ogromnej radosci... Jedziemy w Himalaje na oboz z dzieiakami- jestesmy instruktorami zonglerki a Altamasz - najstarszy syn naszego przyjaciela magika o ktorym wam juz pisalam, jedzie z nami jako instruktor magii. Bedziemy prowadzic warsztaty. To wszystko co wiemy...

na dzien przed tym opuszczamy nasz apatrament w centrum delhi i jedziemy spac do mieszkania Ischamudiana- magika. tak sie sklada ze w ten dzien przychodzi ktos z mediow - z gazety lokalnej na wywiad z Ischamudinem. Niewyobrazacie sobie wyrazy twarzy dwoch dziennikarek ktore wchodza do chaty znajdujacej sie w jednym z najbardziej zapomniamych slamsow w Delhi i widzacych Gioma zmywajacego naczynia i mnie bawiacej sie z dzieciakami:)

W konsekwencji przeprowadzily z nami wywiad starajac sie zrozumiec jak to mozliwe ze dwoje "Bialych ludzi" decyduje sie zostac z rodzina cyganow, magikow w zapomniamym slamsie stolicy Indii a nie w hotelu w centrum miasta... Odpowiedz jest prosta: "My kochamy te rodzine " ... nie potrafily zrozumiec... Artykul ukazal sie w mediach ... boje sie co tam nawypisywaly....

No i z rama zabralismy male plecaki - reszte zostawilismy u Ischamudina i ruszylismy... Maly bus z biura zawozi nas do gigantycznego hotelu... Zaczynamy lepiej rozumiec czego dotyczyc bedzie nasza praca...
na oboz jedzie 130 dzeiciakow pochodzacych z indyjskich rodzin ktore wyemigrowaly do Dubaju. Dubaj szczyci sie chluba miasta bogatego, niesamowicie bogatego, ale jest jedna zapomniana prawda o tym miejscu- Dubai jest biedny jak mysz jesli chodzio o nature... dzieciaki sa wysylane przez rodziny coby wrocily do chwile do swojej Matki Indii i zanurzyly sie w naturze...
Oboz odbywal sie w zapomnianej wiosce ( zamieszkalej przez 5 rodzin) w ktorej lokalny wlasciciel kopalni zaczal inwestowac pieniadze i zbudowal baze na obozy ...
Pewnego ranka siedzialm sobie na kamieniach przy potoku i obserwowalam zajecia prowadzone dla dzieciakow. Budowanie raft i wyscigi na rzece. Dzieciaki boja sie wody ... na 8 instruktorow 1 potrafil plywac wiec bardzo radosnie dyrektor obozu przyja wiadomosc o tym ze oboje - ja i Giom plywamy... w razie co ... :)
Obserwowalam dzieciaki ledwo chodzace po kamieniach... z bolem kostek, nazekaniem na slonce, ze goraco, ze ich boli... dzieciaki wychowane w cementowym miescie , przewozone z domu do szkoly prywatnymi lumuzynami nagle wrzucone zostaly w kamienny potok... mozna sie ubawic... delikatnie... z minuty na minute oswajaja sie, zaczynaja chlapac sie woda, pojewia sie usmiech i chec krzyczenia... wlaza do wody i w serduchu kazdego z nich pojawia sie prawdziwa radosc... tego dnia zbudowaly rafty, pylwali nimi po wodzie i zajecia skonczyly sie skokami z 4 i 7 metrowych skalek do wody... Wszyscy skoczyli... z duma przez dlugi, dlugio czas beda o tym wspominac...
Nocne wyprawy w gory, wspinaczka, spacery, zjazdy na linie przez przepasci gorskie... niesamowite rzeczy przygotowali malym nieszczesliwcom z Dubaju, ktorzy jak dotad nigdy nie doswiadczyli natury w takim sensie....

Nasze zajecia byly czyms innym... proponowalismy im wiele gir intergracyjnych i pomagajacych im pracowac nad wspolnym zrozumieniem, odpowiedzialnoscia jednych za drugich i praca nad kreatywnym mysleniem... staralismy sie pokazac ze w zyciu poza byciem smiertelnie powazynym mozna byc jednoczesnie zupelnie niepowazym i tworzyc rzeczy piekne...
Dzieciaki przygotowywaly z nami choreografie : zonglerka, piramidy, diabolo, pio-poi... Wieczorami przy ognisku robily pokazy... tak dunmne z siebie i innych...
Zrobilismy z nimi rowniez teatre cieni o zagrozeniach dla natury...
Poczatkowo sceptyczni ( myslelismy no to ladnie wsadzili nas do obozu dla boczaczy i bedziemy robic tak za "Bialoskore nianki" , wyjezdzalismy z obozu zadowoleni, kochani przez dzieciaki i doceniani przez ekipe...
proponowali nawet prace ... ale trza bybylo w Indiach zamieszkac... a to ieco za daleko od mamy :)

Zadowoleni ruszamy do Niehicali. Ponownie niewiele wiemy o tym miejscu. Znajomy z Delhi ktory swa mlodosc spedzil na walce o ochrone lasow i upraw naturalnych , podal nam numer do jednego z farmerow ktory zyje ze swa rodzina w Himalajach.
Wiemy tylko tyle ze zajmuja sie uprawa naturalna - zadne chemiczne swinstwa i ze zyja w prawie absolutnej autonomii... wiemy tez ze to jakies 5 godzin jadny autobusem , potem riksza i potem 4 kilometry na pieszo pod gore...


Nodle spedzilismy w Rishikesh- jak z nieba - nie wiem jak to sie dziece- napotykamy sadhu. Sadhu w tym miescie sa ogromnie liczni ale ten jest wyjatkowo mily i prowadzi nas do bardzo taniego Ashramu. Ogromne szczescie bo cala reszta hoteli i ashramow albo zajeta albo za droga...
Sadhu to wyjotkowe osobistosci- to ludzi ktorzy pozucaja to wszystko do czego czlowiek moze byc przywiazany- dobra materialne, dom, praca, rodzina, zyja w samotnosci z bogiem i dla boga... napotkany Baba , malutki i suchy jak marchewka prowadzi nas do ogromnego ashramu gdzie bierzemy ostatni pokoj :) Radosc...
Rano seans jogi, male zakupy i zbieramy sie w podroz do Nehicali...

Dojezdzamy do podnozy gor... Riksza nie moze jechac dalej... Kierwoca wspzuje nam gore i mowi idzcie tam... ok... idziemy... idziemy... idziemy... idziemy... Giom na na plecach 20 kilowy plecak ja 5 kilo plus akordeon :) I idziemy i idziemy... Jest wioska!!!! to nie ta... idziemy i idziemy... zaczynamy umierac... jest wioska!!!!!!!! to nie ta..... ktos wskazuje nam daleki szczyt nastepnej gory... to tam znajduje sie nasza wioska.... nie mozemy w to uwierzyc.......... wieoska jest bardzo, bardzo daleko... tego dnia mysle ze przekroczylismy limit tego co moglabym myslec o naszych fizycznych mozliwosciach... mieszkaniec jednej wioski pomaszerowal dobry kawalek drogi z nami i na szczescie bo zgubis sie mozna latwo.........
Dociaraja do wioski ugaszczaja nam pyszkan herbata... w tym momencie jeszcze nie wiedzielismy ze nasz wysilek bedzie nam 1000 procentowo wynagrodzony... to miejsce bylo magicze i po tygodniu opuszczalismy je we zlach tak my jak oni...

O tym co sie tam wydarzylo nastepnym razem...

6/22/2009

Czekolada...


Wiesz mamus pamietam jak pewnego wieczora opowiadalas mi o tym jak to bylo gdy mialas "nascie" lat. Ty i czworka Twojego rodzenstwa... Pamietam jak dzis historie cukierka... Na Wasza piatke byl tylko jeden... i trzeba bylo sie nim podzielic ... Wyobrazam sobie jak smakowac musial ten cukier... wyczekany, sprawiedliwie podzielony... jeden mial wystarczyc wam wszystkim... Widzisz kilka dni temu rozmawialam z nauczycielka szkoly dla tybetanczykow... mowi mi ... urodzilam sie w Tybecie i gdy bylam bardzo mala dziewczynka udalo mi sie dostac kawalek czekolady... nigdy niezapomne jej smaku... zastanawiam sie ktore z dziedzi dzisiaj zdaje sobie sprawe ze szczescia jakie ma zjadajac kolejnego batonika... pozera go w minute i wyrzuca papier na ulice... za 5 min juz nie pamieta ze cokolwiek mial w rece... Mamus widzisz moim marzeniem jest wychowac dziec tak by docenialy kazda majniejsza "slodycz zycia", kazdego napotkanego czlowieka, ale... Trudna to szkola tak dla rodzicow jak dla dzieci w dzisiejszym swiecie... Wiem ze czasem trudno Wam zrozumiec moje zyciowe wybory, ale wiedz ze jesli szukam zycia prostego , nie w bogactwie ale w szczesciu to robie to dla siebie i moich dzieci... Boje sie dziecka ktore bedzie mi tupalo nogami ze mu czekolada niesmakuje... W kazdej podrozy jaka mi sie udaje zrealizowac rozumiem coraz doglebniej ze nie praca i pieniadz w czymkolwiek mi pomoga... Nie dyplomy uczelniane i doswiadczenie w CV... Ja chce sie nauczyc dobrze zyc... i zdaje mi sie ze by dzis to osiagnac czasem trzeba skrecic z "obecnie funkcjonujacej sciezki zycia"... Obserwuje ludzi, rodziny, kraje... Swiat idzie w zla strone... i nie zgadzam sie podazac jak owca za Swiatem... Nie zamierzam martwic sie o kredyty, szefa, oplaty, bol w plecach... Chce miec domek, prace ktora kocham, zycie dzielone z przyjaciolmi, kozy i gromadke dzieci biegajacych obok i marzenia ktore moge spelniac... Jestem na dobrej drodze by to sie udalo... te refleksje wystawiam na swiatlo dzienne bo choc kieruje ja do moich rodzicow - rownie gleboko pragne sie nia podzielic z Wami...
Pisze to wszystko moze dla tego ze jestem daleko do codziennej rzeczywistosci i z dystansu widze jak chorym pomyslem jest martwienie sie o przyszloszc... Nie martwcie sie ... nie ma potrzeby...
Gdyby ludzie tak nagle przestali sie martwic i zawierzyli sobie, czy Bogu jesli takiego maja, czy Naturze jesli w nia wierza... ile mniej byloby zazdrosci, nienawisci, stresu i innych parszywych emocji...
Jesli Bog istnieje to zawierzcie Bogu, jesli istnieje Przeznaczenie zawierzcie Przeznaczeniu, jesli nie ma ani jednego ani drugiego uwierzcie w siebie samych...
Chyba taka lekcje dostalam od Indii w tym tygodniu...

Dostalam ja od moich nauczycieli... spedzilam 2 tygodnie na szkoleniach o edukacje pokojowa... Bedzie mi ich brakowalo... Cale szkolenie dalo mi mase pomyslow i zaskoczylo mnie przezde wszystkim tym ze nie by to oficjanly zjazd na kotrym uczymy sie czegos , a potem wracamy do domu, szkol, lokalnych instytucji i nic sie nie zmienia... To byla prawdziwa lekcja potrzeby zmian... myslenia o tym kim jestesmy i co robimy w zyciu... Mysle sobie ze bardzo potrzeba takiej lekcji naszym nauczycieleom i wladzom lokalnym...

Zostalo nam jeszcze 3 dni w Delhi- wlasnie dokanczam moj kwestionariusz o rozumieniu "pokoju" dla nauczycieli ktory przeprowadze w Kerali i Adhra Pradesh ( na poludniu) na poczatku lipca.
W piatek jedziemy na Oboz Letni w gory z dzieciakami - prowadzimy te warsztaty zonglersko-teatralne.
Potem na tydzien jedziemy do wioski w ktorej mieszka 15 rodzin zajmujacych sie naturalnymi uprawami i ochrona lasow. Mamy nadzieje nauczyc sie co nieco o medycynie naturalnej. Po tych przyjemnych wakacjach jedziemy na poludnie kontynuowac badania.

Taki oto plan. Z nowosc to tyle ze Giom , pod moja nieuwaga , zakupil sobie Samosa (cos w rodzaju wielkiego smazonego pieroga) w ulicznym barze i pozarl go w pelnym sloncu. Wieczorem 39 goraczki i wymioty. Poszlismy do lekarza i dzis zdowy jak ryba biega na nowo po Delhi. a tyle razy mowilam mu "nie jedz samosa w barach ulicznych" no i co zrobic? Nauczony ta przykra przygoda ,teraz juz wiecej samosa nie ruszy! Mam nadzieje... Moje zdrowie w stanie nienaruszonym :)

Takie to wiesci tym razem moi drodzy...
Mam nadzieje ze dobrneliscie do konca moich wywodow...
Piszcie prosze co u Was, co myslicie o tym co pisze... pytajcie...
caluje Was mocno i do uslyszenia...
Wasza Stara Misia


Nie ma sensu sie martwic.
Jesli problem ma rozwiazanie - to nie potzreba zawracac sobie nim glowy,
jesli rozwiazania nie ma - to po co na sile go szukac?

6/09/2009

W magiczno-profesjonalnym swiecie...



Wlasnie sie nieco poddenerwowalam a to nie z innej przyczyny jak na nowo rozpoczynajacego sie rozwolnienia.
Tyle planow na dzisiaj mialam i cos mi sie zdaje ze musze je z powodu czysto bilogicznych wybrykow ciala , ukrocic. Niech bedzie...
Weekend uplynal nam bardzo milo- wybralismy sie na ogromny targ materialow gdzie za granie na akordeonie i podrzucanie diabola udalo nam sie nawet dostac kawalek kolorowej szmaty za darmo. Cudnie w waskich uliczkach zasiac tak na moment tak zupelnie inne ziarno... Przechodzac obok sprzedawcow nie jest sie tu niczym innym jak kilkunastokilowym portfelem z nosem, uszami i oczyma... patrzac na nas widza pieniadze... a tu z zapazuchy wyciagamy instrument i dziwny przedmiot plastikowy i przenosimy ich na zupelnie inny grunt relacji... teraz to oni maja ochote cos nam ofiarowac w zamian... Teraz prosciej i szczerzej zadaja pytania: skad jestescie i co tu robicie?
Po targu udalismy sie do okolicznego meczetu... ogromna swiatynie zapraszala nas do zatrzymania sie w jej murach... ale... coby wejsc trzeba przebrnac przez straz...
Od zamachow bombowych stalo sie tu cos dziwnego... wlasciwie wszedzie jestesmy sprawdzani... nawet przezd wejsciem do Swiatyn... choc to prwada ze Giom z ta swoja broda krzywodocieta wygladac moze nieco na pakistanskiego zamachowca... No wiec grzecznie mowimy ze chcemy obejrzec Meczet... straz mowi 200 rupi za posiadanie aparatu... Nie bedziemy robic zdjec... 200 rupi za samo posiadanie powiedzialem!!! nie mamy aparatu... to do kontroli... oj a jednak mamy , a myslelismy ze nie.... mowimy ze itak nie zaplacimy bo to za duzo... pozwala nam wejsc jedno po drugim... Giom zostaje z aparatem przy wejsciu a ja wchodze... na dzien dobry straznik rzuca we mnie jakas szmata i mowi ... zakryj ramiona!... Zwracam mu uwage ze moglby byc nieco milszy i od czasu do czasu sie usmiechac... Koledzy smieja sie z niego i w konsekwencji pojawia mu sie maly usmiech na twarzy... przepraszam mowi...
Swiatynia mila ale posadzka tak bardzo parzy stopy ze nie udaje mi sie zobaczyc wszystkiego... buty zawsze zostawia sie na zewnatrz... Kolej na Gioma... to samo... za bardzo parzy...
Z czerwonymi stopami i odkrytymi ramionami spotykamy na zewnatrz przemila rodzine muzulman... takie szybkie spotkanie cobysmy nieuwierzyli ze nie ma dobrych muzylman....
Co do dobrych rodzin to niedziele spedzilismy z taka wlasnie rodzina.... Nie wiem jak to opisac bo to wykracza podand wszelki jezyk... Rodzina Ischamudina... tego magika o ktorym wam pialam... Czasem mowi sie o dobrej goscinie o tym ze biedni ludzie sa z zaday dobrzy i takie tam popierdasy...
Wiecie, to spotkanie z Ischamudinem, jego zona i szostjka dzieci oraz cala reszta jego braci, dzieci jego braci i ojcem i innymi duszkami tego miejsca jest niezapomnianym doswiadczeniem.... Ludzie ktorzy nie maja nic procz siebie i tak bardzo sie kochaja i szanuja... I robia to naturalnie... z cyganska dusza... Spedzilismy tak caly dzien... Od rana dziecaiki ucza nas sztuczek magicznych, biegaja zadowolone z moim akordeonem, Giom uczy ich zonglerki... wspolne gotowanie.... caly czas daja nam tu herbate, tu biegna kupic wode, tu mango... wieczorem idziemy na dach domu... zamienilam sie w dziecko z nimi... tak o zachodzie slonca , gdy nie jest juz tak goraco wszyscy wychodza na dachy swych ledwie trzymajacych sie kupy domow, ktos gra na tablach... dzieciaki puszczaja latawce... mase latawcow... takich zrobionych na kleczkach z kawalka drewienka i plastikowych toreb... ucza mnie puszczac latawcow... na poczatku za cholere mi nie idzie i moment gdy latawiec sie wzbija i wszyscy sie ciesz ze mi sie udalo.... budzi we mnie dziecko... jak dawno sie tak nie czulam... i nagle trach... dach sie nieco zawalil... dzieciaki umieraja ze smiechu i rodzice tez... a ja w panice... jak moglam to im zrobic... mowia ze to nic, ze i tak byl rozwalony jakis czas temu przez biegajacych po dachach sasiadow... czasem wiec w pokoju dziewczyn pada troche deszcz... i wybuchaja smiechem... rozumiecie.... w tym tkwi ich piekno... oni sa poprostu szczesliwi....
Wieczorem ja siedze z dziewczynami i matkami w pokoju- smiewamy sobie na wzajem... One mi kiczowate piesni Boolywoodzkie ja im Tracy Chapman... Chlopaki za sciana z Giomem pokazuja mu nowe sztuczki... ja ogladnelam ostatnia... ucinanie glowy :) Sa rewelacyjni... Ischamudin patrzy na nich z boku i raduje sie ze to robia choc wie ze nie to bedzie ich zawodem jakby chcial on, jego ojciec i tradycja rodzinna...

Z zyci magicznego przemieszczam Was do zycia profesjonalnego... Mimo rozwolnienia zaczynam dzis wywiady z profesorami... Wiec zaraz zwijam sie z biura i lece do rady Edukacji... Czekaja mnie jeszcze 2 tyg. w Delhi - wiecej nie wytrzymam... Giom pojechal do Dharamsali ( szukac dalajlamy i spokoju ducha) a ja zostaje pracowac tutaj... Kurcze ciezko nam sie rozdzielic no... Nie ma go kilkanascie godzin a ja juz tesknie... Potem jedziemy w Himlaje odpoczac nieco.... Potem na nowo do roboty : czesc moich badan dotyczyc bedzie rozumienia pokoju przez nauczycieli wiec pojedziemy do dwuch stanow Indii pospotykac rozne szkoly i pogaworzyc z nauczycielami. Najprawdopodobniej bedzie to : Kerala (samo poludnie) i Rajasthan na zachodzie...

Pozdrawiam Was mocno , mocno ...
i piszcie komentarze , piszcie co u was...
buziaki

6/05/2009

zdjecia...

Z powodu tych jezykowych powiklan piszemy dwa blogi naraz... po polsku i po francusku...
Na tym francuskim znajduje sie wiecej zdjec... wiec zapraszam nawet dla tych co po francusku nic a nic...
www.dicialabas.blogspot.com
Buziaki...

6/02/2009

Nowy dzien....

Przegladam to co napisalam jakis czas temu i okropnie mi wstyd... Nie za tresc ale za jakosc... Niedosc ze bledami tekst wysypany, to i forma gramatyczna kupy sie nie trzyma...
Gdyby to Pani Kotarska zobaczyla... Chron mnie Boze...
Wine mozna zrzucic na to iz obecnie moj umysl pracuje w 4 jezykach: farancuski przeplata sie z angielskim, mysli wlasne rodze w jezyku polskim a nadzieja podpowaiada mi ze niezle mi idzie w hindi :)
Stad moze ten balagan jezykowy, ale obiecuje poprawe...
Dzis czeka mnie napiety dzien... Czekam wlasnie w biurze na mojego wiecznie spoznionego pod-szefa, potem lece na spotkanie z Fundacja wspierajaca projekty i badania, potem lece na warsztaty z moja ukochana grupa nauczycieli zewszadpochodzacych, nastepnie mam spotkanie z nauczycielami z Kerali (poludnie Indii), coby zobaczyc jak moze wygladac nasza wspolpraca, potem idziemy z Giomem na spektakl lalkowy dziewczyny ktora wczoraj poznalismy i ostatecznie jestesmy zaproszeni na kolacje do domu znajomej, ktorej tato zakochal sie pewnego dnia z corce polskiego ambasadora i nawet spedzil rok czy dwa w polsce (za komuny)- niestety ze slubu nici bo go polska rodzina nie zaakceptowala ... ale ponoc po polsku jeszcze co nieco mowi... :)
Powiem Wam ze w czterdziestokilko stopniowym upale istnieje szansa ze gdzies sie w programie pogubie i skoncze przyklejona do lodowki w ulicznym barze :)

Poza tym mam nadzieje do konca tygodnie wiedziec ostatecznie co robie i jak ogranizujmy nasza przyszlosc... dostalismy ciekawa propozycje wyjazdu na tydzien w Himalaje (okolice Manali)- jako aminatorzy na kolonii dla dzieciakow... troche zonglerki, muzyki i takie tam... placa nam za bilety, spanie, jedzenie i jeszcze zarabiamy 1000 rupi na dzien... jakies 20 euro... Cos mi sie zdaje ze bedziemy pelnic role atrakcji turystycznej dla dzieciakow z dobrych, bogatych domow ... Ciekawie bedzie pogadac z nimi o tym jak czuja sie w Himalajach z dala od zatrutych spalinami i goracem miast z ktorych pochodza...

Ucalowuje Was najmocniej...
I zaczynam nowy dobry dzien...
Mam nadzieje ze Wy tez....




Piszcie co Was...
Buziaki

Miska

6/01/2009

Coraz jasniej...

No weekend uplyna nam pod haslem co jest sprawa jak najbardziej normalna i wrecz pozadana w pierwszych podstokach podrozniczych... Pierwszy raz po 2 tyg. postanowilismy zjesc cos co pochodzi z naszych stron i naszej kultury... byla tylko pizza... hmm, jaka pyszna.... a jacy my glodni... o patrz Giom! w menu jak byk napisane bierzemy!!! Nie zebysmy gardzili indyjskim jedzeniem - przeciwnie - oboje jestesmy fanami azjatyckiej kuchni a zwlaszcza indyjskiej ale po 2 tygodniach rozwolnienia ma sie w rzeczy samej ochote na cos mniej przyprawionego... Powiem Wam jak stare przyslowie... CO za duzo to nie... No tak sie narazlismy ta pizza i Burgerami ze przez weekend z domu wyjsc nie moglismy... Ani siedziec ani spac... przez moment myslalam ze mnie znow malaria napada :) Wszystko dobrze sie skonczylo... mamy leki z europy, z medycyny tybetanskiej i kumpel podzoca nam naturalne cuda indyjskie wiec nic nam niegrozi :) porcz sraczki...
W niedziele udalo nam sie zebrac z lozka i poszlismy na male wyprawe po prezenty... Cos Wam przywieziemy...
Dzis Giom poszedl do Katpulti Colony uczyc sie robic kukiel i lalek, co jak mniemamy przyda mu sie do spektakli z diabolo, ja polecialam do Narodoej Rady Edukacji, gdzie odbywaja sie wlasnie szkolenia dla nauczycieli o edukacje pokojowa :)))) !!!! Genialnie... Jest tam ok. 40 nauczycieli wybranych w drodze konkursu z calych Indii , ktorzy przez 5 tygodni ucza sie o edukacji pokojowej.
Przemile mnie ugoscili... kazdy chce ze mna rozmawiac i kazdy zaprasza do swojego regionu - cobym zrobila badania u niego... ach ten nasz kolor skory...
Ludzie szaleja widzac bialych... dzieci nadal wytykaj a nas palcami, auta przychamowuja by sie nam przyjzec, wsiadajac do metra umieram ze smiechu gdy nagle wszystkie oczy kieruja sie na Ciebie...
Tak jak moze to byc pozytywne, tak moze byc meczace i wbudzajace poczucie winy... My biali kolonialisci... co by o tym nie sadzic, pieknie jest gdy mozemy ze soba rozmawiac i wyjasniac te wszystkie wyobrazenia ktore oni maja o nas i my o nich...
Rozmawialam ostatnio z kobieta o zabronionych do pokazywania przez kobiety miejsc... alesmy sie usmialy... bo ja mialam lekki dekolt co w indiach moze szokowac, a ona 0 letnia kobieta siedziala ze swoim brzuchem na wierzchu, co mogloby szokowac u nas...
Wracajac do tematu... wiec ta przemila banda nauczycieli pochodzacych ze wszad jak mniema bardzo pomoze mi w badaniach....
bardzo sie ciesze ze uczestnicze w szkoleniu razem z nimi. Wszystko odbywa sie w fajnej nieformalniej atmosferze i przekonaniu ze aby uczyc uczniow o nieprzemocy i pokoju - sami musimy stac sie pokojowi... zajecia sa zatem wielowymiarowa praca nad postawami pokojowymi ( od poniedzialku do piatku od 8 rano do 17.00) a w sobote wszyscy uprawiaja joge i medytuja...
Myslicie ze moge zaproponowac takie szkolenia dla nauczycieli w Polskim Ministerstwie Edukacji???
Caluje Was mocno...
Mamus mysle o Tobie i Twoim zdrowiu...
Do nastepnego

5/26/2009

Przymuszone malzenstwo...

Kilka drobnych zmian wkrada sie w nasza delijska rzeczywistosc...
Pierwsza jest taka ze byc moze musimy zaslubic sie z Giomem. Obszar Indii do ktorego mielibysmy jechac preferuje turystow ktorzy sa w zwiazkach malzenskich- pozwolenie na wjazd wydaja wowczas w terminie 1 lub 2ch dni. Niezamezni musza ubiegac sie o pozwolenie ponad miesiac... Zastanawiamy sie zatem czy nie latwiej bybylo... :) A tak powaznie to o ile zdecyduje ze jedziemy do Nagaland, to chyba bedziemy probowali podrobic akt slubu... bo jak tu w Indiach sie zaslubic jak tu ksiedza jak spilki w stogu siana szukac... Dosyc tych zartow bo mama zawalu dostanie ...
Jednym slowem nieco zamieszania z tymi pozwoleniami i coraz bardziej oddalam od siebie decyzje wyjazdu do Nagaland... zato...
Jakos dziwnie los chial zebysmy wczoraj trafili na sciezke Isamudina. Otoz ten uroczy czlowiek zyje od 40 lat w dzielnicy Delhi zwanej Katpuli Colony- miejsce ktore nie istnieje ani w historii ani na mapie- zatem ani w czasie ani w przestrzeni huiduskiej rzeczywistosci.
Miejce to powstalo 40 lat temu z inicjatywy NGO ktore chcialo zebrac wszystkich artystow tradycyjnych i dac im miejsce w ktorym moga pielegnowac tradycje sztuk wymierajacych.
Isamudin zaprosil nas do siebie... Czasem brakuje mi slow by opisac to co tu zyjemy... Miejsce jest nieziemski bo tworza je nieziemscy ludzie... Bogaci w talenty, pogode ducha, serdecznosc zyja w trudnych coby niepowiedziec bardzo trudnych warunkach... Niechca nieczego od nikogo tylko spokoju i pewnosci ze ich dzieci beda mogly kontynulowac tradycje sztuk wymierajacych - lalkarze, cyrkowcy, muzyce, magowie, spiewacy... zapraszani na miedzynarodowe festiwale, znani na arenie sztuki europejskiej, zapomnieni w Indiach martwia sie o przyszlosc o ich przetrwanie. Istniejace NGO w dzielnicy zajely sie tak pilnie promocja artystow, edukacja ich dzieci i wypelnianiem kolejnych samolotow lecacych na festiwale do Europy... ze zapomnialy o pielegnowaniu ich i ich tradycji. Ludzie zyjacy w dzielnicy pomalu odwracaja sie od sztuki tradycyjnej z przeksztalcaja sie w artystow zachodnich - dumnych ze byli w Euroipe juz 25 razy... Ich dzieci chodza do szkoly z europejskim sytemet nauczania i sztuka praktykowana przez ich rodziny dla dzieci staje sie jedynie hobby. Isamudin mowi ze za 20 lat ich sztuka umrze... Sam jest magiem- jak jego ojciec, ktorego tez spotkalismy wczoraj... Sztuczek magicznych uczyl sie od ojca a nie w szkole... Jako jedyny na swiecie potrafi robic sztuczke z lina... Film na stronie...

http://www.xploremagic.com/50-Greatest-Trick/
-20-of-50-Greatest-Magic-Tricks-Indian-Rope-Trick-by-Ishamuddin.html

Jednym slowem poznalismy bardzo ciekawe miejce , gdzie tradycja sciera sie z nowoczesnoscia... z sila pieniadza... z wykorzystywaniem biedy ... i trudna sytuacja edukacji tych ludzi...
Byc moze tym sie zajme....

Poki co caly ten tydzien spotykam wielu ciekawych ludzi ktorzy opowiadaja mi o edukacji w Indiach i juz niedlugo wybor moj zapadnie :)

Z innych zmian- zmienilismy mieszkanie i wynajmujemy pokoj w nieco bogatej dzielnicy za niewielkie pieniadze u ciekawego czlowieka Ajdzeja ( zajmuje sie edukacja srodowiskowa dla dzieci w himalajach). Dzielnica bogata i zatem ciezko nam negocjowac ceny bo nas biora za bogaczy... znalezlismy na to sposob...
Jesli juz nic juz nie pomaga - proponujemy granie na flecie i akordeonie i ceny ida w dol :)

Wlasnie zjedlismy super obiad - w miejscu gdzie pracuje mamy kucharza, ktory jest doskonaly i przemily... rano robi mi kawke i daje slodycze... slowem jestem w dobrych renkach...

sciskam Was i buziam... do nastepnego... buziaki urodzinowe dla Jasia

5/20/2009

Spotkania

Biegamy po okolicznych krawcach coby znalezc ciekawe materialy - tak mamus przede wszystkim dla Ciebie- i o dziwo napotykamy biala kobiete. O dziwo, bo o tej porze roku w Delhi nie roi sie od turystw jako ze temperatura w poludnie siega 46 stopni... Mowie sobie ... to jeszcze znosnie bo ponoc pod koniec maja ma byc 50...
No wiec jak sie okazalo napotkana przez nas Suria ( hindi: slonce) mieszka w Indiach 15 lat. Jej domem jest Auroville- to dosc niezwykle miejsce o ktorym chcialam Wam nieco powiedziec jesli go nie znacie... Auroville znajduje sie na samym poludniu Indii i zamieszkuje je ok. 2000 osob ktore postanowily stworzyc rzeczywistosc inna niz ta w ktorej zostalismy wychowani i ktora uwazamy za jedyna mozliwa. Auroville jest proba stworzenia malej utopii, jest testem tego jak moglby wygladac wrzozec spoleczenstwa idealnego- rownego, sprawiedliwego i szczesliwego. Mieszkancy wioski to mieszanka wiekowo- rasowo-narodowosciowa. W Auroville realizuje swoje marzenia 40 roznych narodowosci... Obowiazuja oficjalnie 4 jezyki... Angielski i trzy jezyki lokalne. Wioska stara sie o wlasna samowystarczalnosc, uprawa/ zywnosc, edukacja, zdrowie. Klada duza wage na rozwoj duchowy... czas na koncentracje i poszukiwanie rownowagi jest rownie wazny jak codzienne obowiazki. Kazdy zajmuje sie tym co lubi i potrafi robic najlepiej. Istnieje system wymiany dobr, bez koniecznosci obrotu gotowki. Suria zajmuje sie kinomatografia- tworzy program kulturalny dla zbudowanego przez nich kina. Opowiada nam o szkolach i edukacji dzieciakow ktore tam sie rodza i wychowuja... Przepiekna sprawa...
Jest oczywiscie bardzo duzo problemow bo jak dobrze wiemy glowna cecha utopii jest to ze ona nie istnieje... ale jak pieknie ze sa ludzie ktorzy chca myslec o tym jak zblizac sie do idealow i ze maja odwage takie proby podejmowac...

Wczoraj na targu ogladajac jednen z nieziemskich materialow, zdaje mi sie slyszec za plecami jezyk polski...
I osiwialam widzac dwie kobiety ubrane w Sari, pokolczykowane... slowem bardzo indyjskie... rozmawiajace ze soba po polsku z kieleckim akcentem. Sa tu od 3 lat - przystapily do Hary Krischna (przepraszam za wszystkie przekrecenia slowno-gramatyczne). Zapytane skad tu sie wziely , mowia: "No tak przyjechalysmy... A co, dobrze nam tu" ... i sobie poszly.... No to jak im dobrze to mi tez...

Miska albo TSERING YANG ZOM (moje tybetanskie imie oznaczajace dlugie zycie, dobrobyt i zdolnosc gromadzenie wokol siebie ludzi ktorych kocham)
Giom albo TSERING DONDUP ( dlugie zycie i zdolnosc osiagania tego co pragnie osiagnac)
Z takimi imionami niezle nam sie przyszlosc zapowiada, co?

Jestem, jestem, jestem...


Wychodzi na to ze jestem tu juz od tygodnia i te siedem dni niestreszczone Wam, ciezko bedzie mi strescic w tej chwili...
Pisze do Was z biura w ktorym przez jakis moment bede pracowac. Jakis moment oznacza nie mniej ni wiecej jak okres czasu w ktorym zdecyduje dokladnie o temacie mojej pracy. Nadchodzace dni poswiecam zatem na spotkania z ludzmi ktorzy pracuja w Deli nad edukacja o nieprzemoc/ pokoj. Rozmowy i wywiady z nimi pozwola mi zadecydowac czym dokladnie sie zajme. Opcje sa dwie:
- wprowadzaniem edukacji pokojowej do programow szkolnych w polodniowo-zachodnim regionie Indii- co oznaczaloby wyjazd do regionu nieco trudniejszego ale bardzo ciekawego... (jak macie ochote poszperac w necie region nazywa sie Manipur) lub
- polityka edukacyjna dla uchodzcow z Tybetu - co oznaczaloby przyjemne podrozowanie po szkolach i koloniach dla uchodzcow tybetanskich na polnocy Indii...
Te sprawy ustatkuja sie niebawem i pod koniec maja powinnismy opuscic Delhi...

A oposcic je nalezy gdyz:
- najprosciej rzecz biorac ... jest bardzo goraco... nie tak tanio jakby sie chcialo... nie tak cicho jak na naszej francuskiej wiosce... nie tak spokojnie jak u babci w ogrodzie... Delhi to czyste azjatyckie szalenstwo ktore mozna zniesc przez jakis czas ale niezadlugo...
Ciagnace sie moze ludzi, samochodow, rowerow, traktorow, krow, morotow, riksz i auto-riksz nieulatwia nam prostego przejscia przez ulice... kazde przekroczenie bulwaru oznacza dobre 10 min staran i wypartywania czy moze wlasnie teraz uda nam sie uchronic zycie przed pedzacymi loko-potworami... i tak zawsze konczymy na slepym podazaniu za jakim delijczykiem ktory jak sobie mowimy "wie co robi"...

Nieco zmeczeni dziennym pobytem w Delhi, wracamy wieczorem czystym jak w bajce metrem do naszego domu...
Tak, tak metro w Delhi lsni jak trza... Trza bowiem wiedziec ze zabronione jest w nim jedzenie, picie, spiewanie, siadanie na podloge i ma sie w rzeczy samej wrazenie ze to jedna z niewielu rzeczy tak w Delhi szanowana... Na kazdej stacji poddajemy sie kontoli wojskowej, przeszukiwaniu toreb a potem wykrywaczy metali... gorzej niz na lotnisku... niestety zdjecia wam nie przesle bo nie mozna robic... i wszystko przez tych cholernych terrorystow... ale coz gdbyby kto wysadzil metro delijskie w powietrze to polowa popoulacji indyjskiej poszla!!!! Delhi ma 20 milionow mieszkancow...
No wiec wracamy tym metrem do domu- dom nasz a raczej maly pokoj z lazienka ktory wynajmujemy za 5 euro na nas dwoje znajduje sie w przeuroczej , spokojnej, wydzielonej na obrzezach polnocnego Delhi, Dzielnicy Tybetanskich Uchodzcow... Niesamowiete jest to jak przepieknie sobie radza w tej przeciez innej niz ich rzeczywistosci... Dzielnica ta istnieje od 60 lat bo trzeba wiedziec ze Chiny niezaczely przeszkadzac Tybetowi wczoraj ale dawno, dawno temu, duzo wczesniej niz media zaczely o tym mowic ... Mieszkaja tu wiec dziadkowie urodzeni w Tybecie, ktorzy pewnego dnia juz nie mogli w nim mieszkac, ich dzieci i dzieci ich dzieci. Trzy pokolenia ktore pozostaja nieziemsko pieknie wierne swojej kulturze i religii. Taka mala wioska stworzona na ksztalt tej za ktora Oni tesknia, pachnaca spokojem, miloscia do blizniego i szacunkiem do kazdej zywej istoty... Przez glowny plac przechadzaja sie bordowo-zolto-pomaranczowi mnisi buddyjscy... jeden z nich zaprasza nas na herbate i tak zostajemy pod jego opieka przez trzy dni... nie mowi dobrze po angielsku... zaprasza mlodego chlopaka zeby nam tlumaczyl... Od niego tez dowiadujemy sie iz mnich ow nie jest zwyklym mnichem , lecz mnianowanym przez Dalai Lame - Tulku... Tulku jest mnichem bardzo szanowanym z wielu powodow... Tulku przybyl do Delhi na kilka dni, obecnie mial wakacje. Wczoraj wrocil do Szkoly ktora ukonczy z 44 rokiem zycia... Zostalo mu tylko 12 lat...
My mielismy 3 dniowa szkole milosci, wspolbrzmienia i wolnosci... Tulku nadal nam imiona tybetanskie... Mowi ze to wazne ze sie spotkalismy tak dla niego jak i dla nas... my tez tak myslimy...

Wam tez duzo milosci, czucia i wolnosci...

cnd... jutro....

5/11/2009

I ZNOW DO TEJ ARABII JEDZIE...

Wszystkich tych ktorzy siegaja pamiecia o 3 lata wstecz, tytul pierwszego artykułu nie powinnien dziwić. Takimi to bowiem słowy żegnała mnie babcia gdy wyjezdzałam do Indii po raz pierwszy...
"Dominisiu gdzie Ty tam do tej Arabii jedziesz, w domu tak fajnie...?"

"W Arabii" okazalo sie byc tez "calkiem nieźle" i po 3 latach nadchodzi uteskniony drugi raz ... Torba spakowana... Z poczatku dziwilo mnie ze im czesciej wyjezdzam tym lzejszy staje się mój plecak... A to dlatego ze z czasem zrozumialam iz wszystko to, co pragniemy ze soba zabrać "by podróż odbyła się bez najmniejszych niespodzianek" w rzeczywistości podróżniczej przynosi efekty odwrotne.
Buntując się przeciw przeładowanym walizom... zabieram ze sobą - dwie pary majtkek i dwie sukienki... Jak co pozycze od Gioma...

No właśnie Gioma... bo trzeba Wam wiedzieć ze i nie jadę... Zabieram swego Anioła Stróża... dzięki Ci Losie za to ze jest... Wielkie Dzieki...

Jakoś dziwnie ciężko mi tym razem wyjeżdżać. Pokoc
hałam mój nowy francuski domek na wiosce. Od 7 lat co roku zmieniam swoje gniazdko i coraz bardziej moja ciemno-ślimaczo-vagabondzka strona duszy chciałaby już nie ciągać całego Swego Świata na plecach. Chciałaby się gdzieś złożyć swój dobytek materialny, duchowy Świat zamknąć pod kluczem w sobie i w Giomie i tak ciągać się we dwoje... ale pomału... wszystko w swoim czasie...

Co do czasu... Mój samolot wylatuje jutro, Gioma pojutrze-w konsekwencji drobnego roztrzepania umysłu zakupiłam sobie bilet jeden dzien wczesniej niz Giomowi.
Nieprzeszkadza! jak to mawia ciocia Donia... posiedze sobie, poobserwuje, moze kogo poznam... przesiadka w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, w nocy... pojde sobie na male Martini coby sie ogrzac bo ponoc lotnisko w Dubaju jest z marmuru... to zimno jak w grobie... przy okazji polecam poszperac w Internecie kilku informacji o tym najbogatszym kraju na świecie... To jeden z najlepszych dowodów na to że pieniądze są najlepszym przyjacielem próżności a zatem wrogie człowiek a i natury...


Na lotnisku w Del
hi czekać ma na mnie jeden z moich przyszłych współpracowników- przez 3 miesiace będę pracowac w stowarzyszeniu ktore znajduje sie w Delhi i prowadzi badania na północy Indii. Moje badania dotyczyć będą programów promujących edukację o pokój i nieprzemoc dla populacji dotkniętych konfliktem.
Ra
hula mam poznać po biało-zielonych tenisówkach, a on mnie po czarnej torbie z akordeonem... Zapowiada się sportowo jak na delegację naukową :) bo jak znam życie zapomnę i będę szukała czerwono- szarych klapków...

Szczegóły o pracy innym razem...

I reszta wieści też...

Zapraszam zatem na tę podróż...

Zaczynamy jutro...