5/26/2009

Przymuszone malzenstwo...

Kilka drobnych zmian wkrada sie w nasza delijska rzeczywistosc...
Pierwsza jest taka ze byc moze musimy zaslubic sie z Giomem. Obszar Indii do ktorego mielibysmy jechac preferuje turystow ktorzy sa w zwiazkach malzenskich- pozwolenie na wjazd wydaja wowczas w terminie 1 lub 2ch dni. Niezamezni musza ubiegac sie o pozwolenie ponad miesiac... Zastanawiamy sie zatem czy nie latwiej bybylo... :) A tak powaznie to o ile zdecyduje ze jedziemy do Nagaland, to chyba bedziemy probowali podrobic akt slubu... bo jak tu w Indiach sie zaslubic jak tu ksiedza jak spilki w stogu siana szukac... Dosyc tych zartow bo mama zawalu dostanie ...
Jednym slowem nieco zamieszania z tymi pozwoleniami i coraz bardziej oddalam od siebie decyzje wyjazdu do Nagaland... zato...
Jakos dziwnie los chial zebysmy wczoraj trafili na sciezke Isamudina. Otoz ten uroczy czlowiek zyje od 40 lat w dzielnicy Delhi zwanej Katpuli Colony- miejsce ktore nie istnieje ani w historii ani na mapie- zatem ani w czasie ani w przestrzeni huiduskiej rzeczywistosci.
Miejce to powstalo 40 lat temu z inicjatywy NGO ktore chcialo zebrac wszystkich artystow tradycyjnych i dac im miejsce w ktorym moga pielegnowac tradycje sztuk wymierajacych.
Isamudin zaprosil nas do siebie... Czasem brakuje mi slow by opisac to co tu zyjemy... Miejsce jest nieziemski bo tworza je nieziemscy ludzie... Bogaci w talenty, pogode ducha, serdecznosc zyja w trudnych coby niepowiedziec bardzo trudnych warunkach... Niechca nieczego od nikogo tylko spokoju i pewnosci ze ich dzieci beda mogly kontynulowac tradycje sztuk wymierajacych - lalkarze, cyrkowcy, muzyce, magowie, spiewacy... zapraszani na miedzynarodowe festiwale, znani na arenie sztuki europejskiej, zapomnieni w Indiach martwia sie o przyszlosc o ich przetrwanie. Istniejace NGO w dzielnicy zajely sie tak pilnie promocja artystow, edukacja ich dzieci i wypelnianiem kolejnych samolotow lecacych na festiwale do Europy... ze zapomnialy o pielegnowaniu ich i ich tradycji. Ludzie zyjacy w dzielnicy pomalu odwracaja sie od sztuki tradycyjnej z przeksztalcaja sie w artystow zachodnich - dumnych ze byli w Euroipe juz 25 razy... Ich dzieci chodza do szkoly z europejskim sytemet nauczania i sztuka praktykowana przez ich rodziny dla dzieci staje sie jedynie hobby. Isamudin mowi ze za 20 lat ich sztuka umrze... Sam jest magiem- jak jego ojciec, ktorego tez spotkalismy wczoraj... Sztuczek magicznych uczyl sie od ojca a nie w szkole... Jako jedyny na swiecie potrafi robic sztuczke z lina... Film na stronie...

http://www.xploremagic.com/50-Greatest-Trick/
-20-of-50-Greatest-Magic-Tricks-Indian-Rope-Trick-by-Ishamuddin.html

Jednym slowem poznalismy bardzo ciekawe miejce , gdzie tradycja sciera sie z nowoczesnoscia... z sila pieniadza... z wykorzystywaniem biedy ... i trudna sytuacja edukacji tych ludzi...
Byc moze tym sie zajme....

Poki co caly ten tydzien spotykam wielu ciekawych ludzi ktorzy opowiadaja mi o edukacji w Indiach i juz niedlugo wybor moj zapadnie :)

Z innych zmian- zmienilismy mieszkanie i wynajmujemy pokoj w nieco bogatej dzielnicy za niewielkie pieniadze u ciekawego czlowieka Ajdzeja ( zajmuje sie edukacja srodowiskowa dla dzieci w himalajach). Dzielnica bogata i zatem ciezko nam negocjowac ceny bo nas biora za bogaczy... znalezlismy na to sposob...
Jesli juz nic juz nie pomaga - proponujemy granie na flecie i akordeonie i ceny ida w dol :)

Wlasnie zjedlismy super obiad - w miejscu gdzie pracuje mamy kucharza, ktory jest doskonaly i przemily... rano robi mi kawke i daje slodycze... slowem jestem w dobrych renkach...

sciskam Was i buziam... do nastepnego... buziaki urodzinowe dla Jasia

5/20/2009

Spotkania

Biegamy po okolicznych krawcach coby znalezc ciekawe materialy - tak mamus przede wszystkim dla Ciebie- i o dziwo napotykamy biala kobiete. O dziwo, bo o tej porze roku w Delhi nie roi sie od turystw jako ze temperatura w poludnie siega 46 stopni... Mowie sobie ... to jeszcze znosnie bo ponoc pod koniec maja ma byc 50...
No wiec jak sie okazalo napotkana przez nas Suria ( hindi: slonce) mieszka w Indiach 15 lat. Jej domem jest Auroville- to dosc niezwykle miejsce o ktorym chcialam Wam nieco powiedziec jesli go nie znacie... Auroville znajduje sie na samym poludniu Indii i zamieszkuje je ok. 2000 osob ktore postanowily stworzyc rzeczywistosc inna niz ta w ktorej zostalismy wychowani i ktora uwazamy za jedyna mozliwa. Auroville jest proba stworzenia malej utopii, jest testem tego jak moglby wygladac wrzozec spoleczenstwa idealnego- rownego, sprawiedliwego i szczesliwego. Mieszkancy wioski to mieszanka wiekowo- rasowo-narodowosciowa. W Auroville realizuje swoje marzenia 40 roznych narodowosci... Obowiazuja oficjalnie 4 jezyki... Angielski i trzy jezyki lokalne. Wioska stara sie o wlasna samowystarczalnosc, uprawa/ zywnosc, edukacja, zdrowie. Klada duza wage na rozwoj duchowy... czas na koncentracje i poszukiwanie rownowagi jest rownie wazny jak codzienne obowiazki. Kazdy zajmuje sie tym co lubi i potrafi robic najlepiej. Istnieje system wymiany dobr, bez koniecznosci obrotu gotowki. Suria zajmuje sie kinomatografia- tworzy program kulturalny dla zbudowanego przez nich kina. Opowiada nam o szkolach i edukacji dzieciakow ktore tam sie rodza i wychowuja... Przepiekna sprawa...
Jest oczywiscie bardzo duzo problemow bo jak dobrze wiemy glowna cecha utopii jest to ze ona nie istnieje... ale jak pieknie ze sa ludzie ktorzy chca myslec o tym jak zblizac sie do idealow i ze maja odwage takie proby podejmowac...

Wczoraj na targu ogladajac jednen z nieziemskich materialow, zdaje mi sie slyszec za plecami jezyk polski...
I osiwialam widzac dwie kobiety ubrane w Sari, pokolczykowane... slowem bardzo indyjskie... rozmawiajace ze soba po polsku z kieleckim akcentem. Sa tu od 3 lat - przystapily do Hary Krischna (przepraszam za wszystkie przekrecenia slowno-gramatyczne). Zapytane skad tu sie wziely , mowia: "No tak przyjechalysmy... A co, dobrze nam tu" ... i sobie poszly.... No to jak im dobrze to mi tez...

Miska albo TSERING YANG ZOM (moje tybetanskie imie oznaczajace dlugie zycie, dobrobyt i zdolnosc gromadzenie wokol siebie ludzi ktorych kocham)
Giom albo TSERING DONDUP ( dlugie zycie i zdolnosc osiagania tego co pragnie osiagnac)
Z takimi imionami niezle nam sie przyszlosc zapowiada, co?

Jestem, jestem, jestem...


Wychodzi na to ze jestem tu juz od tygodnia i te siedem dni niestreszczone Wam, ciezko bedzie mi strescic w tej chwili...
Pisze do Was z biura w ktorym przez jakis moment bede pracowac. Jakis moment oznacza nie mniej ni wiecej jak okres czasu w ktorym zdecyduje dokladnie o temacie mojej pracy. Nadchodzace dni poswiecam zatem na spotkania z ludzmi ktorzy pracuja w Deli nad edukacja o nieprzemoc/ pokoj. Rozmowy i wywiady z nimi pozwola mi zadecydowac czym dokladnie sie zajme. Opcje sa dwie:
- wprowadzaniem edukacji pokojowej do programow szkolnych w polodniowo-zachodnim regionie Indii- co oznaczaloby wyjazd do regionu nieco trudniejszego ale bardzo ciekawego... (jak macie ochote poszperac w necie region nazywa sie Manipur) lub
- polityka edukacyjna dla uchodzcow z Tybetu - co oznaczaloby przyjemne podrozowanie po szkolach i koloniach dla uchodzcow tybetanskich na polnocy Indii...
Te sprawy ustatkuja sie niebawem i pod koniec maja powinnismy opuscic Delhi...

A oposcic je nalezy gdyz:
- najprosciej rzecz biorac ... jest bardzo goraco... nie tak tanio jakby sie chcialo... nie tak cicho jak na naszej francuskiej wiosce... nie tak spokojnie jak u babci w ogrodzie... Delhi to czyste azjatyckie szalenstwo ktore mozna zniesc przez jakis czas ale niezadlugo...
Ciagnace sie moze ludzi, samochodow, rowerow, traktorow, krow, morotow, riksz i auto-riksz nieulatwia nam prostego przejscia przez ulice... kazde przekroczenie bulwaru oznacza dobre 10 min staran i wypartywania czy moze wlasnie teraz uda nam sie uchronic zycie przed pedzacymi loko-potworami... i tak zawsze konczymy na slepym podazaniu za jakim delijczykiem ktory jak sobie mowimy "wie co robi"...

Nieco zmeczeni dziennym pobytem w Delhi, wracamy wieczorem czystym jak w bajce metrem do naszego domu...
Tak, tak metro w Delhi lsni jak trza... Trza bowiem wiedziec ze zabronione jest w nim jedzenie, picie, spiewanie, siadanie na podloge i ma sie w rzeczy samej wrazenie ze to jedna z niewielu rzeczy tak w Delhi szanowana... Na kazdej stacji poddajemy sie kontoli wojskowej, przeszukiwaniu toreb a potem wykrywaczy metali... gorzej niz na lotnisku... niestety zdjecia wam nie przesle bo nie mozna robic... i wszystko przez tych cholernych terrorystow... ale coz gdbyby kto wysadzil metro delijskie w powietrze to polowa popoulacji indyjskiej poszla!!!! Delhi ma 20 milionow mieszkancow...
No wiec wracamy tym metrem do domu- dom nasz a raczej maly pokoj z lazienka ktory wynajmujemy za 5 euro na nas dwoje znajduje sie w przeuroczej , spokojnej, wydzielonej na obrzezach polnocnego Delhi, Dzielnicy Tybetanskich Uchodzcow... Niesamowiete jest to jak przepieknie sobie radza w tej przeciez innej niz ich rzeczywistosci... Dzielnica ta istnieje od 60 lat bo trzeba wiedziec ze Chiny niezaczely przeszkadzac Tybetowi wczoraj ale dawno, dawno temu, duzo wczesniej niz media zaczely o tym mowic ... Mieszkaja tu wiec dziadkowie urodzeni w Tybecie, ktorzy pewnego dnia juz nie mogli w nim mieszkac, ich dzieci i dzieci ich dzieci. Trzy pokolenia ktore pozostaja nieziemsko pieknie wierne swojej kulturze i religii. Taka mala wioska stworzona na ksztalt tej za ktora Oni tesknia, pachnaca spokojem, miloscia do blizniego i szacunkiem do kazdej zywej istoty... Przez glowny plac przechadzaja sie bordowo-zolto-pomaranczowi mnisi buddyjscy... jeden z nich zaprasza nas na herbate i tak zostajemy pod jego opieka przez trzy dni... nie mowi dobrze po angielsku... zaprasza mlodego chlopaka zeby nam tlumaczyl... Od niego tez dowiadujemy sie iz mnich ow nie jest zwyklym mnichem , lecz mnianowanym przez Dalai Lame - Tulku... Tulku jest mnichem bardzo szanowanym z wielu powodow... Tulku przybyl do Delhi na kilka dni, obecnie mial wakacje. Wczoraj wrocil do Szkoly ktora ukonczy z 44 rokiem zycia... Zostalo mu tylko 12 lat...
My mielismy 3 dniowa szkole milosci, wspolbrzmienia i wolnosci... Tulku nadal nam imiona tybetanskie... Mowi ze to wazne ze sie spotkalismy tak dla niego jak i dla nas... my tez tak myslimy...

Wam tez duzo milosci, czucia i wolnosci...

cnd... jutro....

5/11/2009

I ZNOW DO TEJ ARABII JEDZIE...

Wszystkich tych ktorzy siegaja pamiecia o 3 lata wstecz, tytul pierwszego artykułu nie powinnien dziwić. Takimi to bowiem słowy żegnała mnie babcia gdy wyjezdzałam do Indii po raz pierwszy...
"Dominisiu gdzie Ty tam do tej Arabii jedziesz, w domu tak fajnie...?"

"W Arabii" okazalo sie byc tez "calkiem nieźle" i po 3 latach nadchodzi uteskniony drugi raz ... Torba spakowana... Z poczatku dziwilo mnie ze im czesciej wyjezdzam tym lzejszy staje się mój plecak... A to dlatego ze z czasem zrozumialam iz wszystko to, co pragniemy ze soba zabrać "by podróż odbyła się bez najmniejszych niespodzianek" w rzeczywistości podróżniczej przynosi efekty odwrotne.
Buntując się przeciw przeładowanym walizom... zabieram ze sobą - dwie pary majtkek i dwie sukienki... Jak co pozycze od Gioma...

No właśnie Gioma... bo trzeba Wam wiedzieć ze i nie jadę... Zabieram swego Anioła Stróża... dzięki Ci Losie za to ze jest... Wielkie Dzieki...

Jakoś dziwnie ciężko mi tym razem wyjeżdżać. Pokoc
hałam mój nowy francuski domek na wiosce. Od 7 lat co roku zmieniam swoje gniazdko i coraz bardziej moja ciemno-ślimaczo-vagabondzka strona duszy chciałaby już nie ciągać całego Swego Świata na plecach. Chciałaby się gdzieś złożyć swój dobytek materialny, duchowy Świat zamknąć pod kluczem w sobie i w Giomie i tak ciągać się we dwoje... ale pomału... wszystko w swoim czasie...

Co do czasu... Mój samolot wylatuje jutro, Gioma pojutrze-w konsekwencji drobnego roztrzepania umysłu zakupiłam sobie bilet jeden dzien wczesniej niz Giomowi.
Nieprzeszkadza! jak to mawia ciocia Donia... posiedze sobie, poobserwuje, moze kogo poznam... przesiadka w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, w nocy... pojde sobie na male Martini coby sie ogrzac bo ponoc lotnisko w Dubaju jest z marmuru... to zimno jak w grobie... przy okazji polecam poszperac w Internecie kilku informacji o tym najbogatszym kraju na świecie... To jeden z najlepszych dowodów na to że pieniądze są najlepszym przyjacielem próżności a zatem wrogie człowiek a i natury...


Na lotnisku w Del
hi czekać ma na mnie jeden z moich przyszłych współpracowników- przez 3 miesiace będę pracowac w stowarzyszeniu ktore znajduje sie w Delhi i prowadzi badania na północy Indii. Moje badania dotyczyć będą programów promujących edukację o pokój i nieprzemoc dla populacji dotkniętych konfliktem.
Ra
hula mam poznać po biało-zielonych tenisówkach, a on mnie po czarnej torbie z akordeonem... Zapowiada się sportowo jak na delegację naukową :) bo jak znam życie zapomnę i będę szukała czerwono- szarych klapków...

Szczegóły o pracy innym razem...

I reszta wieści też...

Zapraszam zatem na tę podróż...

Zaczynamy jutro...